Jesteśmy w podróży od 6 tygodni, przejechaliśmy ok 15 tys km. Dotarliśmy już do Pakistanu, ale wszystko po kolei...
Po suto zakrapianych pożegnaniach z rodziną i przyjaciółmi wystartowaliśmy 21 czerwca. Ukrainę potraktowaliśmy typowo tranzytowo, początek Rosji także, aż do momentu dojechania do Kaukazu. Widoki nas powaliły i pomimo deszczu szaleliśmy po szutrach w dolinie Chegem, a kolejnego dnia wjechaliśmy pod szczyt Elbrusa – tutaj już niestety nie na moto, a kolejką. Kolejną perełką okazała się Czeczenia i podniesione z gruzów miasto Grozny. Znaleźliśmy w okolicy też górskie jezioro, które stało się naszym celem na kolejny z noclegów. W końcu trochę zwolniliśmy i zaczęliśmy leniwie kręcić się po okolicy. Chcieliśmy jeszcze dokładniej zjeździć Czeczenię, zwiedzić Dagestan. Niestety nasze plany zburzyła informacja o zamknięciu granicy z Gruzją. Alternatywną drogą jest droga przez Azerbejdżan, ale okazało się że wyrobienie wizy trwa 5 dni roboczych, więc o 2 dni za długo:( Moja rosyjska wiza dobiegała końca, więc nie mogliśmy tyle czekać. Próbowaliśmy przedłużyć ja w różnych miastach, ale wszędzie mówiono, ze w 4 dni to spokojnie możemy na motocyklach wrócić na Ukrainę, więc nie ma podstaw, aby nam pomóc. Była już wizja nieplanowanego powrotu lub deportacji :)
Byliśmy od gruzińskiej granicy około 40 km, więc postanowiliśmy się przejechać tam i wybadać jak wygląda sytuacja. W mieście mówiono że na pewno naprawa zniszczonej drogi potrwa parę tygodni, ale chcieliśmy temat sprawdzić bliżej źródła. Szczęśliwie okazało się że jak tylko tam podjechaliśmy to właśnie na granicy coś ruszyło i dosłownie 5 minut temu ja otworzyli. To się nazywa szczęście … Skończyły się nasze wizowe problemy i wylądowaliśmy w kraju wina i chinkali. W Gruzji przejechaliśmy się do miejscowość Juta szutrową droga, rzuciliśmy okiem na jak zawsze powalający Kazbeg, pokręciliśmy się nad jeziorem Sioni. Odwiedziliśmy tez Mirka, Polaka – motocyklistę z Kutaisi oraz wróciliśmy do zaprzyjaźnionego miejsca w rejonie winiarskim (jak ktoś potrzebuje namiary na miejsce, gdzie można zobaczyć prawdziwa suprę i dostać w cenie noclegu wino 'all you can drink' to dajcie znać;)) Powoli zbliżaliśmy się ku Azerbejdżanowi. Kraj ropy okazał się nowa jakością. Jeździliśmy mało uczęszczanymi drogami poprzez pola z odwiertami, znaleźliśmy plaże nad Morzem Kaspijskim, gdzie nie było dosłownie nikogo...
Dotychczasowy odcinek trasy przedstawiłam dość wyrywkowo, aby poświęcić trochę więcej uwagi Iranowi:) Na tej kraj oboje czekaliśmy. Było to coś kompletnie nowego, nieznanego, z kultura i obyczajami totalnie odbiegającymi od naszych europejskich. Jeszcze na granicy spotkaliśmy się z typowym naciągactwo-wsparciem, ale od momentu opuszczenia rejonów przygranicznych zobaczyliśmy prawdziwy Iran. Kraj ten to przede wszystkim ludzie i ich otwartość na turystów. Spotykaliśmy się z nią codziennie w czasie jazdy (nagrywano nam filmy, robiono zdjęcia, serdecznie pozdrawiano), na ulicy (prośby o zdjęcie były codziennością). Często proponowano nocleg, obiad. W Polsce mówi się o gościnności w Gruzji, ale ta irańska wygrywa tutaj bezdyskusyjnie.
Wjechaliśmy do Iranu przez przejście graniczne w Astarze i stamtąd udaliśmy się do miejscowości Kandovan. Jest to miasteczko skalne, które przypomina turecką Kapadocję. W przeciwieństwie do Wardzi w Gruzji, która jest już tylko zabytkiem, tutaj można zamieszkać sobie w jednej z takich jaskiń. Nam udało się znaleźć pokój w normalnym budynku, ale w stylu, którego później non-stop poszukiwaliśmy. Niestety jak na złość często kierowana nas do luksusowych hoteli z łóżkami i dziwiono się jak mówiliśmy, że łóżka nas nie interesują. Nasze miejsce noclegowe składało się z pokoju wypełnionego dywanami i tyle:) Bardzo prosto, ale i wygodnie.
Tutaj też szybko poznaliśmy tajemną wiedzę związana z cenami. Irańska waluta to riale IRR, ale ceny podawane są w tomanach IR, więc zawsze taką cenę trzeba sobie przemnożyć przez 10. Takie oto ułatwienie... Oczywiście Iran nie przeszedł denominacji, więc operuje się sporymi kwotami w stylu 500.000. Możemy śmiało stwierdzić, że w Iranie byliśmy milionerami.
Z Kandovan udaliśmy się nad jezioro solne Urmia. Początkowo planowaliśmy tam biwak, ale jak zobaczyliśmy, że większość jeziora wyschła to szybko zmieniliśmy plany. Jednak miejsce jest niesamowite. Dookoła widać ogromne pole soli, a w miejscu gdzie jest jeszcze woda, kolor dosłownie szokuje widza. Woda jest różowa i świetnie komponuje się z solą na brzegu i okolicznymi górami. Noc tego dnia spędziliśmy w parku w centrum miasteczka koło granicy z Irakiem. Jak się okazuje Irańczycy uwielbiają pikniki, kempingi, więc nie było dla nich szokiem, że ktoś rozstawia namiot w centrum miasta. Park po zmierzchu zapełnił się biesiadującymi ludźmi, którzy ucztowali do późnych godzin nocnych. Tutaj życie zaczyna się po zachodzie słońca. Oczywiście wiele osób do nas zachodziło, zagadywało, braliśmy udział w sesji ślubnej. Super atmosfera.
Kolejne przejawy niesamowitej gościnności spotkały nas w miasteczku Bukan. Jak zwykle błąkaliśmy się po mieście w poszukiwaniu obiadu oraz kawy, która niestety jest rzadkością w tym kraju. Nagle pojawił się chłopak mówiący świetnie po angielsku i pokazał nam miejsce z 'czarnym napojem bogów'. Tak dobrze nam się rozmawiało, ze spędziliśmy razem całe popołudnie. Hassam oprowadził nas po mieście, opowiedział o Iranie, swoich planach na przyszłość. Wieczorem zabrał nas do siebie do domu i zjedliśmy kolacje z jego rodziną. Michał do dziś wspomina serwowane tam dania:)
Temperatura ciągle rosła (dochodziło do 49 stopni), więc postanowiliśmy uciec z terenów 'piekarnikowych' i udaliśmy się na pn-wsch. Po przekroczeniu gór (świetne drogi, niekończące się zakręty) zobaczyliśmy zupełnie inny krajobraz. Pola ryżowe, zieleń, góry – to były obrazki na parę kolejnych dni. Niestety wilgotność powietrza wzrosła, więc pomimo spadku temperatury, miało się wrażenie że jest 60 st. Na szczęście nasze organizmy powoli się przyzwyczajają i coraz lepiej znosimy wysokie temperatury potrafiąc stwierdzić przy porannych 27 stopniach, że jest miła chłodna bryza :) W ramach ochłody spędziliśmy też jeden wieczór nad Morzem Kaspijskim. Tutaj ponownie byliśmy przyjęci po królewsku. Nocowaliśmy na publicznej plaży w wiacie z zadaszeniem i oczywiście lokalni plażowicze składali nam wizyty, przynosili jedzenie, herbatę.
Kolejnym punktem naszej wycieczki był Teheran. Niestety przyjechaliśmy tam na koniec irańskiego weekendu (w Iranie weekend to czwartek i piątek), więc wjechanie do miasta zajęło nam dobre dwie godziny. Wszystkie pasy ruchu były tak zakorkowane, że nawet motocyklem nie można było się przecisnąć. Czas w Teheranie upłynął szybko. Nocowaliśmy u naszego nowego znajomego Navida. Dostaliśmy kolejna porcję wiedzy o Iranie, nauczyliśmy się grać w Backgamona i wymieniliśmy olej w motocyklach z okazji 10 tys przejechanych kilometrów.
Miasta niestety nas szybko męczą, więc po dwóch dniach udaliśmy się dalej. Po drodze zahaczyliśmy o Kaszan zwiedzając tradycyjne irańskie domy i nocowaliśmy w Tak Taku guest house w Toudeshk. Bardzo fajne miejsce na nocleg pośrodku pustynnych rejonów prowadzone przez pozytywnie zakręconego Mohammeda. Z pobliskiego wzgórza można podziwiać zachód słońca i cała panoramę okolicy. Kolejny cel jakim był Isfahan niestety pokonał nas temperaturowo, więc nasze zwiedzanie było ograniczone do minimum. Wymęczeni temperaturą zmieniliśmy plan przejazdu i udaliśmy się w północne rejony gór Zagros. Tam przyszło wytchnienie i nawet marznięcie w nocy. Rozbiliśmy namiot nad rzeką z fajnym widokiem na góry. W nocy temp w namiocie spadła do 11 stopni – cóż za ulga. Z radością zapinaliśmy się w śpiworach. W górach Zagros swoje obozowiska mają nomadzi, którzy przez cały rok wędrują ze swoimi stadami po górach. Ciekawie komponuje się obrazek ośnieżonych szczytów i licznych osad rozsianych po okolicy. Niestety jedynym minusem jest to, że ciężko znaleźć tzw 'samotnię' w górach, ale przy odrobinie wysiłku może się udać:) Na naszej trasie mieliśmy także Persepolis, ale niestety z powodu święta akurat tego dnia było zamknięte – jak pech to pech.
Powoli kierowaliśmy się już do granicy z Pakistanem. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o kolejną skalną wieś Meymand. Przewodnik podawał, że mieszka tam ok 60 osób (dane z 2008 r.). Trochę nie chciało mi się wierzyć. Jednak okazało się, że tak faktycznie jest. W paru jaskiniach mieszkali lokalni mieszkańcy, parę było dedykowanych na wynajem dla turystów i tyle. Udało nam się zamieszkać w jednej z jaskiń, i to chyba był jak dotąd najfajniejszy nocleg z tych płatnych. Wyspaliśmy się w jaskini za wszystkie czasy, ponieważ po raz pierwszy nie budziło nas słońce, czy tez upał. Okazało się, że byliśmy tam jedynymi nie-irańskimi turystami, więc oczywiście wieczorem przybywały do nas tradycyjnie wycieczki z misją zrobienia sobie z nami zdjęcia:)
Z Meymand bezpośrednio obraliśmy kierunek ku granicy z Pakistanem. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bam w Akbar Guest House. O dziwo spotkaliśmy tam motocyklistów z Francji, bo jak dotąd w całym kraju wielu turystów na dwóch koła nie ma. Właściciel hotelu, przemiły starszy pan, polecił nam, aby atakować granicę od razu, bez noclegu pod samym przejściem, jak planowaliśmy wcześniej. Tak też zrobiliśmy. 5 km przed samą granicą dostaliśmy eskortę, która przeprowadziła nas przez wszystkie formalności w 40 min (razem z wypełnianiem CDP).
Iran bezdyskusyjnie będzie miejscem, do odwiedzenia którego będę namawiać wszystkich. Może lepiej jeśli to możliwe wybrać się tam w trochę innym, chłodniejszym terminie, ale zależy kto co lubi. My będąc tam poza sezonem w wielu miejscach byliśmy jedynymi turystami, nie było tłoku, problemu z noclegiem. Minusem był upał, ale do tego można się przyzwyczaić. W Iranie kobiety muszą zagrywać głowę chustą oraz nosić ubiór zakrywający nogi i ręce. Nie ukrywam, ze w tych temperaturach trochę mnie to uwierało, ale nie jest to wielka cena w porównaniu z tym, czego można tam doświadczyć, przeżyć. Oczywiście nie minęła minuta jak po przekroczeniu granicy z Pakistanem schowałam chustę na samo dno sakwy ciesząc się, że moja głowa może w końcu podróżować bez dodatkowej osłony (pomijając kask oczywiście:)).
Podsumowanie:
- Ilość przejechanych km: 15000
- Dni w podroży: 45
- Najlepszy nocleg: Meymand – spanie w jaskini
- Najlepsze namiotowanie: Rosja – Morze Azowskie – pusta plaża, namiot 3m od brzegu, spanie w hamakach
- Kraj z najlepszym jedzeniem: Gruzja
- Kraj z najtańszą benzyna: Iran (1,30 za litr)
Ania i Michał